WITOLD CHROMIŃSKI. MORZE, PODRÓŻE, KOBIETY.
13 maja - 12 czerwca 2011
GALERIA DYLĄG
INŻYNIER ARTYSTA
Pisząc o Witoldzie Chromińskim jako o fotografie zawsze mam problem. Bowiem Witolda nie można wpakować do jednej szuflady, jednej półki, nawet jednego zbioru. W roku 2000 we wstępie do wystawy zakopiańczyka Henryka Josta napisałem: Wynotowuję nazwiska autorów, którzy ostatnimi czasy (od stycznia 1999) eksponowali swoje prace w Gdańskiej Galerii Fotografii: Jerzy Lewczyński, Zygmunt Wrześniowski, Jan Misiewicz, Wojciech Plewiński, Witold Chromiński, Bazyli Kuszyński, a teraz Henryk Jost.
Różne pokolenia, różne twórcze terytoria, różne miejsca pochodzenia. W programie Galerii każdy zaistniał z innego powodu. Co ich może łączyć? Wspólny mianownik jest jeden – wszyscy są absolwentami uczelni technicznych. Ja też. Wiele już razy musiałem odpowiadać na to samo pytanie: Czy czas spędzony na politechnice nie jest dla mnie czasem straconym, skoro zajmuję się fotografią? Odpowiadam zawsze podobnie, tłumaczę tym, którym wymykam się z właściwej ich zdaniem przegródki, że wręcz odwrotnie, że na żadnej uczelni artystycznej nie uczą takich przedziwnych a często fantastycznych teorii jak na studiach technicznych. Że matematyka, teleelektryka, chemia, czy maszynoznawstwo potrafią rozwijać wyobraźnię, ucząc w dodatku jednocześnie inżynierskiego, czyli uporządkowanego myślenia. Że twórczość artystyczna jest darem a tylko od nas samych zależy, jak ten dar wykorzystamy. Zawód inżyniera bardzo w tym pomaga, także w myśleniu abstrakcyjnym.
Witold Chromiński skończył Politechnikę Gdańską w 1935 roku, w czasach Wolnego Miasta – ja skończyłem tą samą uczelnię trzydzieści lat później. Co nas łączy? To, że w czasach studenckich pasjonowała nas fotografia. Ułatwiała kontakty interpersonalne, wyostrzała zmysł obserwacji, zmuszała do szybkiego podejmowania decyzji, ćwiczyła pamięć wzrokową, uczyła jednocześnie języka i konstrukcji obrazu – syntezy tego co umieszczamy w ramce negatywu. W dodatku obaj wykorzystywaliśmy naszą studencką twórczość podobnie – utrwalaliśmy różne przejawy studenckiego życia – towarzyskiego i zawodowego, by wreszcie po jakimś czasie znaleźć się w szeregach ZPAF. Nie pytałem Witolda czym jest dla niego kompozycja, nie wiem czy zgłębiał jej zasady, czy była mu - podobnie jak u mnie – przygodą, połączeniem własnego doświadczenia i stałej zabawy z formą, perspektywą, punktem widzenia, skalą, walorem i wreszcie twórczym umeblowaniem czterech ramek kadru. Jeśli mówię o doświadczeniu to myślę o fotografowaniu ludzi, fotografiach portretowych i reporterskich.
Chciałbym na wstępie przypomnieć powojenne sytuacje obserwowane i notowane przez artystę na terenie Pomorza Zachodniego, zderzające rzeczywistość pegeerowską z zabytkową architekturą. Tą dokumentalną fotografię odkryłem 20 lat po śmierci u jego siostry i szwagra w Krakowie. Wówczas zaproponowałem przygotowanie wystawy z tego zbioru w Gdańsku. Jednak niebawem nastąpił wysyp dość prymitywnych przerysowanych wystaw i wydawnictw słusznych – anty peerelowskich, z gotową tezą, do których refleksyjne fotografie Witolda nie pasowały. Warto jednak materiał opracować i pokazać. Wypada zwrócić uwagę na duży segment twórczości Witolda jakim były akty – temat istotny dla każdego twórcy, często uprawiany rutynowo, jak pozostałe klasyczne formy fotografii – portret, pejzaż, martwa natura. Chromiński lubił fotografować akty. Większość z nich obejrzałem dopiero w Krakowie. Wzrok mam na obraz wyczulony, a tutaj dziura. Wybacz Witoldzie, ale także w czasie licznych spotkań u Ciebie w Szczecinie, inne tematy i inne fotografie zostały w pamięci – tymczasem akty umknęły.
Zapamiętałem przede wszystkim tematy morskie (sam pracowałem kilka lat jako elektronik w Zakładzie Urządzeń Nawigacyjnych PG, Ty zaś w gdańskiej Technische Hochschule kończyłeś wydział maszynowy i elektryczny), dlatego będąc w 1935 na praktyce w stoczni Saint Nazaire gdzie powstawał właśnie transatlantyk Normandie błysnąłeś serią jego doskonałych nowoczesnych fotografii. Obrazy portów i okrętów, które odwiedzałeś i na których pływałeś po świecie, także portów Gdańska i Gdyni, to fotografie dalekie od piktorialnych czułości, choć i takie potrafiłeś powoływać do życia – przede wszystkim dzięki doskonałemu opanowaniu warsztatu. Majstersztykiem są Twoje fotografie w oświetleniu nocnym. W każdym wypadku wykazywałeś się doskonałą znajomością konstruowania obrazu i wykorzystania walorów czysto fotograficznych jakimi są głębia ostrości lub plan pierwszy i dalsze. Pamiętam też nasze rozmowy o technikach fotograficznych, o poszukiwaniu przez Ciebie nowych form wyrazu, uwieńczonych indywidualnymi sukcesami. Opowiadałeś także o wywoływaniu negatywów podczas podróży ms Ziemią Szczecińską dookoła świata – podróż tą odbywałeś jako członek załogi. Przywiozłeś z tej podróży wiele niezwykłych fotografii.
Tak się składa, że obaj w jakimś stopniu mieliśmy związki z teatrem. Ty znakomicie dokumentowałeś przedstawienia szczecińskich teatrów, ja byłem członkiem studenckich teatrów, w tym gdańskiego Bim bomu i Cyrku Rodziny Afanasjeff. Sam fotografią teatralną zajmowałem się epizodycznie, jednak jestem w stanie ocenić ten rodzaj twórczości. Wiem jak często fotografia teatralna nie wspina się wysoko. Dyrekcję zadawala dokumentacja kilku scen spektaklu, kostiumów i scenografii. Jednak dobrzy fotografowie (i dobrzy aktorzy) potrafią stworzyć o wiele więcej. Na stronach Twoje fotografie przywołują dawne spektakle. Nie ma wśród nich zdjęć na siłę „inscenizowanych” gdzie często czuje się nudę aktorów i bezradność fotografa. Żałuję, że nie zapytałem Cię podczas oglądania teatraliów w jaki sposób osiągałeś takie wyniki? Domyślam się, a znając Cię jestem pewien, że to Twoja umiejętność, jakże cenna dla fotografa – umiejętność oswajania aktorów z obiektywem aparatu.
Fotografowie mają swoje sposoby, aby nawiązać kontakt z otoczeniem, by wytworzyć atmosferę sprzyjającą pracy. Jedni są bezczelni, prowokujący, polujący z zasadzki. Ciebie podnoszącego głos, lub nerwowo się miotającego nie widziałem. Był spokój, jakby mistyczne wyciszenie, zawsze ze zmrużonymi figlarnie oczyma.
Stefan Figlarowicz
Gdańsk, marzec 2011