TADEUSZ CHRZNOWSKI. FOTOGRAFIK.
6 maja – 31 maja 2008
GALERIA DYLĄG
Tadeusz Chrzanowski (1926-2006) znany był ze swojej wszechstronności. Historyk sztuki, krytyk, pisarz, tłumacz, nawet poeta. W ostatnich latach życia dał się poznać zwłaszcza jako opiekun krakowskich zabytków, przewodnicząc Społecznemu Komitetowi Odnowy Zabytków Krakowa. Barwna postać "uczonego profesora o duszy poety i facecjonisty" należała do zanikającego gatunku polskiej inteligencji. Szczodrze obdarzony przez naturę i urodzenie w różnorakie przymioty, rozrzutnie dzielił się nimi, nie stawiając ograniczeń swojej pasji poznawania człowieka i świata. Mało kto jednak pamięta, że Tadeusz Chrzanowski zajmował się również fotografią artystyczną.
Owszem, znany jest jego dorobek w dziedzinie fotografii dokumentacyjnej. Pracując za młodu przez wiele lat jako inwentaryzator zabytków, zjeździł Polskę wzdłuż i wszerz, dysponując nie tylko biegłym okiem historyka sztuki, ale i fotografa-dokumentalisty. Jak napisał nieodłączny towarzysz tych wypraw, Marian Kornecki, "jego fotografie z lat 50., przechowywane w fototece konserwatorskiej są doskonałe, a dziś ich wartość podnosi dodatkowo upływ czasu". Cenne z tych samych względów są wykonane przez niego fotografie dzieł sztuki współczesnej, którą zajmował się aktywnie jako krytyk "Tygodnika Powszechnego". Jak się okazuje, swoją działalność historyka sztuki i krytyka stale wspomagał fotografowaniem. Dziś jest to niby oczywiste, gdyż aparat posiada i pstryka zdjęcia każdy student. Wtedy, w pionierskich latach 50. i 60. fotografowanie było umiejętnością wymagającą profesjonalnego warsztatu. Fotografowania nauczył Tadeusza Chrzanowskiego jego ojczym, Włodzimierz Puchalski, przyrodnik, pisarz, wybity twórca filmów przyrodniczych i fotografik. On namówił Deda - bo tak go nazywali bliscy - do zakupienia za oszczędności pierwszego w życiu aparatu fotograficznego; on też odsłonił przed nim wszystkie tajniki procesów chemicznych związanych z obróbką negatywów i pozytywów. Chrzanowski zaraz po wojnie dużo z nim pracował, towarzysząc mu w "bezkrwawych łowach" - w tropieniu i fotografowaniu zwierząt . Czyż cała sztuka fotografii nie jest dziedziną "bezkrwawych łowów"? Młody pisarz, Jacek Błach trafnie napisał ostatnio o fotografii jako efekcie "nieustannego polowania na to, co pod powierzchnią, co zakryte". W niepublikowanym tekście Mieszkańcy nieobecności zauważa: "jest coś na rzeczy, gdy mówi się, że fotograf to myśliwy ze strzelbą w ręku, który pociągając za cyngiel, >strzela< zdjęcie. Rozwińmy - on przyciska spust czasu, zarazem strzelając do niego. To naprawdę chodzenie z bronią w ręku - przeciw czasowi, przemijaniu, płynności rzeczy, przeciw wszystkiemu, co nas wprawia w zbawienny ruch, ale co powoduje duszności, nudności i mdłości - duchowe, sercowe, lękowe, wszelakie". Tu jednak zachodzi zasadnicza różnica wynikająca z temperamentu, a może i ducha czasu.
Dla młodego pisarza "każde >pstryk< - to zbliżenie do śmierci". Dla Deda - każde "pstryk" było afirmacją życia. Zmęczeni mieszkańcy zjednoczonej Europy mogą zazdrościć tamtemu pokoleniu pasji życia. Zmęczone od nadmiaru obrazów oczy współczesne, mogą zazdrościć tamtym oczom świeżości i zachłanności. Chrzanowski traktował fotografię jako "chwytanie na gorącym uczynku wszelkich przejawów życia". Tę ciekawość świata i ostrość obserwacji widać doskonale w cyklu fotografii artystycznych z końca lat 50., odkrytych ostatnio w archiwum Profesora i od pół wieku nie pokazywanych. Właśnie ten aspekt aktywności Chrzanowskiego-fotografika został zupełnie zapomniany. Winny temu jest "amnestyczny" charakter naszej kultury, która żyje tylko tym, co nowe . Ale przyczynił się do tego również sam Chrzanowski, porzucając sztukę fotografii na rzecz historii sztuki i innych szczytnych powinności. Wielka to szkoda. Swoje rozumienie fotografii Chrzanowski zawarł między wierszami, pisząc o "I Międzynarodowej Wystawie Fotografii Artystycznej" w Warszawie w roku 1957 . Dając przegląd światowych kierunków w tej dziedzinie, jasno podkreślał swoje gusta. Nie znosił taniej malarskości i sztuczek technicznych, odbiegających od specyfiki tego medium na rzecz malarstwa czy grafiki. Piktorializm był dla niego ślepą uliczką naśladownictwa, wyrazem słabości. Lubił w fotografii mocne uderzenie, twórcze komponowanie i przetwarzanie rzeczywistości. Nie znosił bezosobowej nudy i ideologicznej grafomanii, które zdominowały na kilka lat fotografię socrealistyczną. Olśnieniem były dla niego informacje o głośnej międzynarodowej wystawie "Rodzina ludzka" ("The Family of Men") w Museum of Modern Art w Nowym Jorku w roku 1954.
Odnalazł w niej to, czego sam w fotografii szukał: "głęboko humanistyczne akcenty", "narracyjność", "świeżość widzenia", "drapieżność i liryzm wyzbyty z pruderyjnych >ładności<". W puencie artykułu zamieścił swoje credo: "To jest właśnie refleksja ogólna: fotografia jest sztuką narracyjną, sztuką tematyczną, sztuką wyboru. Wyboru wśród spraw widzialnego świata" . Chrzanowski brał udział w tym międzynarodowym przeglądzie, ale nie ustaliłam, co pokazał. W tak sformułowany program wpisują się znakomicie fotografie wybrane na wystawę w galerii Wiesława Dyląga. Układają się one w trzy grupy: fotografie robione gdzieś w Polsce, w Londynie, w Istambule i Atenach. O ile te londyńskie wyraźnie odróżniają się poetyką, to te polskie i turecko-greckie mają bardzo specyficzny, wspólny klimat. Potrzeba bacznego wpatrzenia się w szczegóły, aby ustalić miejsce. W wielu przypadkach nie da się tego zrobić i nie to jest ważne: ważny jest człowiek, którego Chrzanowski łapie na gorącym uczynku istnienia, bez jakiejkolwiek pozy. Nie ulega wątpliwości, że polskie ujęcia wykonywał podczas swoich podróży z notatnikiem historyka sztuki i aparatem dokumentalisty-inwentaryzatora. Są tu też fotografie z międzynarodowego pleneru - zapewne w Pieninach - gdzie z lubością podpatrywał swoich kolegów po fotograficznym fachu, tropiących najlepsze motywy, jak zwierzynę. Chrzanowski jeździł po Polsce od początku lat 50., trudno zatem datować jego zdjęcia. Uciekając od zleconych zatrudnień, podpatrywał życie. Cieszyła go niedziela w wesołym miasteczku z wirującą karuzelą oraz strzelnica, gdzie chwytał skupione miny młodzieniaszków. Teraz strzelali z przejęciem do kolorowych kwiatków z piór, a jeszcze nie tak dawno trafiali do okopów lub do lasu. Cieszyli go mali chłopcy przypatrujący się miłemu panu fotografowi. Jaki kontrast ich nieśmiałych, ale i ufnych twarzy wobec ponurego tła: popękanego szarego muru z obdartym, nieaktualnym już afiszem nawołującym do jednomyślności podczas wyborów do Sejmu ("Za Gomułką. Za Cyrankiewiczem. Przeciw reakcji (...) 20. I. 1957").
Czułe spojrzenie kierował Chrzanowski do cygańskich dzieci, bawiących się na ulicy jakiegoś śląskiego miasteczka. Skąd wiadomo, że śląskiego? W przypadku jednej z tych fotografii możemy precyzyjnie ustalić miejsce: cygańska piękność z naburmuszonym maluchem ustawiła się na tle barokowej fontanny. Nie byle jakiej, bo jest to fontanna przy ulicy Brackiej w Nysie. W rozszyfrowaniu obiektu pomagają przewodniki autorstwa Chrzanowskiego i Korneckiego . Ale dopiero przy tym zbliżeniu na fotografii można ocenić jej piękno: marmurowe delfiny wynurzają się z sadzawki, otwierając szeroko pyski; nad nimi rozłożysta czara w kształcie muszli; trytona w zwieńczeniu już nie widać. O ile w zdjęciach z Polski dominuje liryzm, to w cyklu londyńskim widzimy, na czym polegają zdecydowane kompozycyjne cięcia, kontrastowość i dynamika. Chrzanowski wyjechał do Londynu w roku 1958 - była to jego pierwsza zagraniczna podróż. W ciepłym wspomnieniu o przyjacielu, Andrzeju Ciechanowieckim przywołuje wspólny lunch i rozmowę w "Lukullusie" - polskiej restauracji Lwowianina, pana Kozioła, przy Oxford Street . Na fotografiach możemy rozpoznać - choć nie bez trudu - inne tropy jego londyńskiej peregrynacji. Chrzanowskiego-fotografika właściwie nie interesują zabytki. Fascynuje go ulica, surrealistyczne obrazy odbite w witrynie luksusowego magazynu, zbliżenie na maskę nieodmiennie fotogenicznej londyńskiej taksówki i ludzie. Różnobarwny tłum cierpliwie na coś oczekujący. Czyżby na przejazd królowej? Czyżby to był Pall Mall? Zaraz potem seria żartobliwych zdjęć przy pomniku królowej Wiktorii z Pałacem Buckingham w tle. Ale to prestiżowe miejsce jest ledwie rozpoznawalne: ważniejsze jest podglądanie przebywających tam ludzi. Obecność monumentalnych figur z pomnika tłumaczy się jedynie w ich kontrastowej relacji z człowiekiem. Sztywność kamiennego cokołu złamana zostaje miękkością opartych na nim sylwetek, a zwłaszcza wydętej przez wiatr kolorowej spódnicy. Co ważniejsze? Pomnikowa goła noga monstrualnych rozmiarów, czy noga młodej damy obuta w białą szpilkę?
Kogo wypatruje elegancki młody mężczyna, nieczuły na bliskość wcale ponętnej, ale zimnej, bo pomnikowej nagiej stopy? Chrzanowskiego interesuje ludzka, "ciepła" treść obrazu, wzmocniona przez uderzenie celną kompozycją, pełnym humoru kadrem. Ta sama zasada budowy obrazu widoczna jest w fotografii przedstawiającej czarnoskórego młodzieńca w czarnym garniturze przypatrującego się w zadumie białym postaciom na cokole jakiegoś pomnika. Scenę tę, która mogłaby dać asumpt do rozważań nad kulturowym kolonializmem, podpatrzył nasz fotografik w Kensington Gardens przy pomniku księcia Alberta. Próżno jednak szukać neogotyckiej iglicy, dominującej nad rzeźbionym cokołem. Dla artysty ważniejsze jest milczące spotkanie pomiędzy samotnym mężczyzną a klasykami kultury europejskiej odkutymi w kamieniu pomnika. Ostatni cykl związany jest z wyprawą do Stambułu i Aten wiosną roku 1959, poprzedzoną wielomiesięcznym oczekiwaniem na wyjazd. Istambuł przeżył i opisał Chrzanowski jako "Wielką Przygodę", podróż do "wrót Azji". Natomiast Ateny odczuł jako miejsce zarazem rodzinne i archaiczne, usytuowane u początku Europy. Tym wrażeniom opisanym na łamach "Tygodnika Powszechnego" odpowiadają fotografie, na których łatwo rozpoznajemy klimaty tureckie i greckie. Chrzanowski czyni fundamentalne rozróżnienie pomiędzy Konstantynopolem, który zakrzepł w słowo, w mit, a Istambułem, który istnieje naprawdę: "Istambuł to jest to, co wre i kipi tuż obok skamielin historii, to jest to, co gorączkowym życiem wypełnia sędziwe mrowisko" . Pociąga go ta dynamika, życie ulicy, malownicze zaułki, kontrast nowoczesności i dawności. Dobrze to widać na fotografii, gdzie Chrzanowski bawi się kontrastem dawnej i nowej architektury - płynności form bizantyńskich przeciwstawia geometryczny rytm okazałej nowoczesnej kamienicy. Przyszły obrońca krakowskich zabytków pisze: "żadnego miasta nie można traktować z martwą dogmatycznością miłośnika pamiątek i egzotyzmu. Zwłaszcza Istambułu, w którym ze szczególną intensywnością wyczuwa się pulsowanie krwi".
Także Aten nie poznawał z przewodnikiem w ręku, lecz szukał tam życia. Miłośników planowego zwiedzania przestrzegał, iż turysta, który w mieście tym goni jedynie za zabytkami, "dowie się tylko części prawdy i zaiste nie zasługuje na nic więcej jak tylko na błogosławieństwo pana Baedeckera". Także Ateny są miastem kontrastów, gdzie spotyka się "wielkość i nędza odziedziczona po stuleciach historii". Chrzanowskiego uwzniośla Akropol, zadziwia środkowoeuropejskość Aten XIX i XX-wiecznych. Ale najbardziej pociąga południowa część miasta o uliczkach wąziutkich, krętych i białych, "refleksujących w słońcu tynkowanymi płaszczyznami ścian", gdzie spotyka biednych, ale godnych ludzi. "Wszystko tu jak gdyby z gliny i ostrego słonecznego odblasku" - notuje. "Lepianeczki małe jak zabawki, jak domki krasnoludków. (...) Od czasu do czasu w tym krajobrazie z kamienia, gliny i płótna ukaże się stroma perspektywa skał Akropolu, albo cerkiewka - kamienne cacko pod łuską dachówek, albo osiołek obładowany >na wyrost< najrozmaitszymi towarami. Ciasno tu i czysto. Jak zadziwiająco czysto. I cicho" . Tadeusz Chrzanowski nazywał swoje peregrynacje "wędrówkami pięknoducha". "Pięknoduchostwo" - pojęte jako poszukiwanie nadprzyrodzonego piękna - było niepisanym programem jego otoczenia . Ze Zbigniewem Herbertem, swoim serdecznym przyjacielem, dzielił przekonanie o potędze smaku, który chroni przed znijaczeniem, na jakie naraża życie w nieprzyjaznym systemie. Był nieufny wobec "prawdziwej wolności" zadekretowanej przez "realny" socjalizm. Wolał wolność po prostu. A już najlepsza była wolność flaneura. Zbigniew Herbert tak o tym pisał w Barbarzyńcy w ogrodzie: "Zeszyt i szkicownik idą do kieszeni i zaczyna się najprzyjemniejsza część programu - flanowanie, to znaczy: / włóczenie się bez planu według perspektyw, a nie przewodników, / oglądanie egzotycznych warsztatów i sklepów: ślusarza, biura podróży, zakładu pogrzebowego, / gapienie się, / podnoszenie kamyków, / wyrzucanie kamyków, / picie wina w możliwie najciemniejszych kątach (...)/ zadawanie się z ludźmi, / uśmiechanie się do dziewcząt, / przytykanie twarzy do murów w celu łowienia zapachów, / zadawanie konwencjonalnych pytań tylko po to, aby sprawdzić, czy życzliwość ludzka nie wyschła, / przyglądanie się ludziom ironicznie, ale z miłością, / asystowanie przy grze w kości (...)" - i tak dalej, i tak dalej. Tadeusz Chrzanowski był flanerem zaopatrzonym w oko obiektywu. Porzucał wtedy rynsztunek historyka sztuki i stawał się artystą.
Anna Baranowa Kraków, kwiecień 2008