TADEUSZ CHRZANOWSKI. LONDYN. ROCZNIK '58.

6 maja - 29 maja 2010
GALERIA DYLĄG

Tadeusz Chrzanowski (1926-2006) znany był ze swojej wszechstronności. Historyk sztuki, krytyk, pisarz, tłumacz, nawet poeta. W ostatnich latach życia dał się poznać zwłaszcza jako opiekun krakowskich zabytków, przewodnicząc Społecznemu Komitetowi Odnowy Zabytków Krakowa. Barwna postać "uczonego profesora o duszy poety i facecjonisty" należała do zanikającego gatunku polskiej inteligencji. Szczodrze obdarzony przez naturę i urodzenie w różnorakie przymioty, rozrzutnie dzielił się nimi, nie stawiając ograniczeń swojej pasji poznawania człowieka i świata. 

Mało kto jednak pamięta, że Tadeusz Chrzanowski zajmował się również fotografią artystyczną. Owszem, znany jest jego dorobek w dziedzinie fotografii dokumentacyjnej. Pracując za młodu przez wiele lat jako inwentaryzator zabytków, zjeździł Polskę wzdłuż i wszerz, dysponując nie tylko biegłym okiem historyka sztuki, ale i fotografa-dokumentalisty.  Jak napisał nieodłączny towarzysz tych wypraw, Marian Kornecki, "jego fotografie z lat 50., przechowywane w fototece konserwatorskiej są doskonałe, a dziś ich wartość podnosi dodatkowo upływ czasu". Cenne z tych samych względów są wykonane przez niego fotografie dzieł sztuki współczesnej, którą zajmował się aktywnie jako krytyk "Tygodnika Powszechnego". Jak się okazuje, swoją działalność historyka sztuki i krytyka stale wspomagał fotografowaniem. Dziś jest to niby oczywiste, gdyż aparat posiada i pstryka zdjęcia każdy student. Wtedy, w pionierskich latach 50. i 60. fotografowanie było umiejętnością  wymagającą profesjonalnego warsztatu. Fotografowania nauczył Tadeusza Chrzanowskiego jego ojczym, Włodzimierz Puchalski, przyrodnik, pisarz, wybity twórca filmów przyrodniczych i fotografik. On namówił Deda - bo tak go nazywali bliscy - do zakupienia za oszczędności pierwszego w życiu aparatu fotograficznego; on też odsłonił przed nim wszystkie tajniki procesów chemicznych związanych z obróbką negatywów i pozytywów. Chrzanowski zaraz po wojnie dużo z nim pracował, towarzysząc mu w "bezkrwawych łowach" - w tropieniu i fotografowaniu zwierząt.

Czyż cała sztuka fotografii nie jest dziedziną "bezkrwawych łowów"? Młody pisarz, Jacek Błach trafnie napisał ostatnio o fotografii jako efekcie "nieustannego polowania na to, co pod powierzchnią, co zakryte". W niepublikowanym tekście Mieszkańcy nieobecności zauważa: "jest coś na rzeczy, gdy mówi się, że fotograf to myśliwy ze strzelbą w ręku, który pociągając za cyngiel, >strzela< zdjęcie. Rozwińmy - on przyciska spust czasu, zarazem strzelając do niego. To naprawdę chodzenie z bronią w ręku - przeciw czasowi, przemijaniu, płynności rzeczy, przeciw wszystkiemu, co nas wprawia w zbawienny ruch, ale co powoduje duszności, nudności i mdłości - duchowe, sercowe, lękowe, wszelakie". Tu jednak zachodzi zasadnicza różnica wynikająca z temperamentu, a może i ducha czasu.  Dla młodego pisarza "każde >pstryk< - to zbliżenie do śmierci". Dla Deda - każde "pstryk" było afirmacją życia.

Zmęczeni mieszkańcy zjednoczonej Europy mogą zazdrościć tamtemu pokoleniu pasji życia. Zmęczone od nadmiaru obrazów oczy współczesne, mogą zazdrościć tamtym oczom świeżości i zachłanności. Chrzanowski traktował fotografię jako "chwytanie na gorącym uczynku wszelkich przejawów życia". Tę ciekawość świata i ostrość obserwacji widać doskonale w cyklu fotografii artystycznych z końca lat 50., odkrytych ostatnio w archiwum Profesora i od pół wieku nie pokazywanych. Właśnie ten aspekt aktywności Chrzanowskiego-fotografika został zupełnie zapomniany. Winny temu jest "amnestyczny" charakter naszej kultury, która żyje tylko tym, co nowe. Ale przyczynił się do tego również sam Chrzanowski, porzucając sztukę fotografii na rzecz historii sztuki i innych szczytnych powinności. Wielka to szkoda.

Swoje rozumienie fotografii Chrzanowski zawarł między wierszami, pisząc o "I Międzynarodowej Wystawie Fotografii Artystycznej" w Warszawie w roku 1957. Dając przegląd światowych kierunków w tej dziedzinie, jasno podkreślał swoje gusta. Nie znosił taniej malarskości i sztuczek technicznych, odbiegających od specyfiki tego medium na rzecz malarstwa czy grafiki. Piktorializm był dla niego ślepą uliczką naśladownictwa, wyrazem słabości. Lubił w fotografii mocne uderzenie, twórcze komponowanie i przetwarzanie rzeczywistości. Nie znosił bezosobowej nudy i ideologicznej grafomanii, które zdominowały na kilka lat fotografię socrealistyczną. Olśnieniem były dla niego informacje o głośnej międzynarodowej wystawie "Rodzina ludzka" ("The Family of Man") w Museum of Modern Art w Nowym Jorku w roku 1954. Odnalazł w niej to, czego sam w fotografii szukał: "głęboko humanistyczne akcenty", "narracyjność", "świeżość widzenia", "drapieżność i liryzm wyzbyty z pruderyjnych >ładności<". W puencie artykułu zamieścił swoje credo: "To jest właśnie refleksja ogólna: fotografia jest sztuką narracyjną, sztuką tematyczną, sztuką wyboru. Wyboru wśród spraw widzialnego świata".

Chrzanowski brał udział w tym międzynarodowym przeglądzie, ale nie ustaliłam, co pokazał. W tak sformułowany program wpisują się znakomicie fotografie, które mogliśmy oglądać po raz pierwszy dwa lata temu w galerii Wiesława Dyląga. Układały się one w trzy grupy: fotografie robione gdzieś w Polsce, w Londynie, w Istambule i Atenach. Ciekawe, że te polskie i turecko-greckie mają bardzo specyficzny, wspólny klimat. Potrzeba bacznego wpatrzenia się w szczegóły, aby ustalić miejsce. W wielu przypadkach nie da się tego zrobić i nie to jest ważne: ważny jest człowiek, którego Chrzanowski łapie na gorącym uczynku istnienia, bez jakiejkolwiek pozy.

Człowiek - jako centralny temat fotografii tamtego czasu - ważny jest również w kapitalnym cyklu londyńskim, który w całości stanowi przedmiot aktualnej wystawy, prezentowanej w ramach Miesiąca Fotografii w Krakowie. Ekspozycja ta doskonale wpisuje w brytyjską tonację tegorocznej edycji festiwalu, zdobywającego sobie coraz większą rangę i zasięg. Fotografie z Londynu  wyraźnie odróżniają się poetyką od tych robionych w Polsce i na południu Europy. O ile w tych ostatnich dominuje  zabarwiony humorem liryzm, to w cyklu londyńskim widzimy, na czym polegają zdecydowane kompozycyjne cięcia, kontrastowość i dynamika.

Ded-Chrzanowski wyjechał do Londynu w roku 1958. Była to jego pierwsza zagraniczna podróż. Wyjechać z PRL-u poza "żelazną kurtynę" - marzenie, które mogli zrealizować tylko nieliczni, pomimo odwilżowego ocieplenia i otwarcia. Charakterystyczne, że u Chrzanowskiego nie ma żadnych polskich resentymentów i propagandowej minoderii. Londyn był wówczas na celowniku władz komunistycznych ze względu na silną emigrację i jej zdecydowanie opozycyjny stosunek do reżymu panującego w kraju. Chętnie za to w oficjalnych publikatorach nasłuchiwano tonów krytycznych, przedstawiających miasto jako zamknięte w sobie i wrogie - w duchu Mackiewiczowskiego "Londyniszcza". Niczego takiego nie znajdziemy w fotografiach Chrzanowskiego. Łatwo natomiast daje się wyczuć radosne zachłyśnięcie się wolnym światem, właściwe chyba każdemu, kto po raz pierwszy wyjechał na Zachód z komunistycznego kraju.

W ciepłym wspomnieniu o przyjacielu, Andrzeju Ciechanowieckim, który wtedy rozpoczynał dopiero swoją karierę londyńskiego kolekcjonera i marszanda dzieł sztuki,  Chrzanowski przywołuje wspólny lunch i rozmowę w "Lukullusie" - polskiej restauracji Lwowianina, pana Kozioła, przy Oxford Street. Na fotografiach możemy rozpoznać - choć nie bez trudu - inne tropy jego londyńskiej peregrynacji. Fotografika z Krakowa właściwie nie interesują zabytki. Fascynuje go ulica, surrealistyczne obrazy odbite w witrynie luksusowego magazynu, zbliżenie na maskę nieodmiennie fotogenicznej  londyńskiej taksówki i ludzie. Różnobarwny tłum cierpliwie na coś oczekujący. Czyżby na przejazd królowej? Czyżby to był reprezentacyjny bulwar Pall Mall, przy którym nieodmiennie do dziś ustawiają się Londyńczycy i przybysze z całego świata, aby co nieco podpatrzeć z nieodmiennego dworskiego rytuału? Zaraz potem seria żartobliwych zdjęć przy pomniku królowej Wiktorii z Pałacem Buckingham w tle. Ale to prestiżowe miejsce jest ledwie rozpoznawalne: ważniejsze jest podglądanie przebywających tam ludzi. Obecność monumentalnych figur z pomnika tłumaczy się jedynie w ich kontrastowej relacji z człowiekiem. Sztywność kamiennego cokołu złamana zostaje miękkością opartych na nim sylwetek, a zwłaszcza wydętej przez wiatr kolorowej spódnicy. Co ważniejsze? Pomnikowa goła noga monstrualnych rozmiarów, czy noga młodej damy obuta w białą szpilkę? Kogo wypatruje elegancki młody mężczyzna, nieczuły na bliskość wcale ponętnej, ale zimnej, bo pomnikowej nagiej stopy? Chrzanowskiego interesuje ludzka, "ciepła" treść obrazu, wzmocniona przez uderzenie celną kompozycją, pełnym humoru kadrem.

Ta sama zasada budowy obrazu widoczna jest w fotografii przedstawiającej czarnoskórego młodzieńca w czarnym garniturze przypatrującego się w zadumie białym postaciom na cokole jakiegoś pomnika. Scenę tę, która mogłaby dać asumpt do rozważań nad kulturowym kolonializmem, podpatrzył nasz fotografik w Kensington Gardens przy pomniku księcia Alberta. Próżno jednak szukać neogotyckiej struktury, dominującej nad rzeźbionym cokołem. Dla artysty ważniejsze jest milczące spotkanie pomiędzy samotnym mężczyzną a klasykami kultury europejskiej odkutymi w kamieniu pomnika.

Chrzanowski pokazuje miasto, w którym załatano wojenne zniszczenia; w którym  jarzą się światła i lśnią  samochody; w którym dobrze jest cieszyć się życiem i umówić na randkę. Chwyta on atmosferę Londynu wkraczającego w swoje najlepsze, "swingujące" lata. Przedstawia miasto i jego mieszkańców z humorem godnym Roberta Doisneau i Henry Cartier-Bressona, którzy dali wzór polowania z kamerą na "decydujący moment" - utrwalania w kadrze zdjęcia istoty jakiegoś wydarzenia, które zwracało ich błyskotliwą uwagę.

Ded-Chrzanowski nazywał swoje peregrynacje "wędrówkami pięknoducha". "Pięknoduchostwo" - pojęte jako poszukiwanie nadprzyrodzonego piękna - było niepisanym programem jego otoczenia. Ze Zbigniewem Herbertem, swoim serdecznym przyjacielem, dzielił przekonanie o potędze smaku, który chroni przed znijaczeniem, na jakie naraża życie  w nieprzyjaznym systemie. Był nieufny wobec "prawdziwej wolności" zadekretowanej przez  "realny" socjalizm. Wolał wolność po prostu. A już najlepsza była wolność flaneura. Zbigniew Herbert tak o tym pisał w Barbarzyńcy w ogrodzie: "Zeszyt i szkicownik idą do kieszeni i zaczyna się najprzyjemniejsza część programu - flanowanie, to znaczy: / włóczenie się bez planu według perspektyw, a nie przewodników, / oglądanie egzotycznych warsztatów i sklepów: ślusarza, biura podróży, zakładu pogrzebowego, / gapienie się, / podnoszenie kamyków, / wyrzucanie kamyków, / picie wina w możliwie najciemniejszych kątach (...)/ zadawanie się z ludźmi, / uśmiechanie się do dziewcząt, / przytykanie twarzy do murów w celu łowienia zapachów, / zadawanie konwencjonalnych pytań tylko po to, aby sprawdzić, czy życzliwość ludzka nie wyschła, / przyglądanie się ludziom ironicznie, ale z miłością, / asystowanie przy grze w kości (...)" - i tak dalej, i tak dalej.

Tadeusz Chrzanowski był flanerem zaopatrzonym w oko obiektywu. Porzucał wtedy rynsztunek historyka sztuki i stawał się artystą.

Anna Baranowa
Kraków, 2008 - 2010