K. FRANK JENSEN. POLSKA SESJA ZDJĘCIOWA 1963. 

12 listopada - 5 grudnia 2009
GALERIA DYLĄG

Trzydziestoletni Frank Jensen przyjechał do Polski na przełomie lata i jesieni 1963 roku. Zamierzał wykonać serię zdjęć oraz poznać środowisko polskich fotografików, o którym wiele dobrego słyszał od znajomego duńskiego reżysera po łódzkiej filmówce. Polska wydawała mu się być fotograficznym rajem - nie tylko ze względu na jej wizualną atrakcyjność, ale przede wszystkim ze względu na pozycję, jaką mieli tutaj fotograficy. Imponowało mu to, że fotografia w Polsce uznawana jest za autonomiczną dziedzinę sztuki a fotograficy cieszą się statusem artystów, korzystając z wielu przywilejów. Podobnie zresztą było w innych państwach bloku wschodniego.

W artykule o polskiej fotografii opublikowanym po powrocie do kraju, zwracał Jensen uwagę na wszechstronne wspieranie tej dziedziny przez Ministerstwo Kultury. Jego ojczysta Dania bardzo pod tym względem odstawała. Polscy artyści-fotograficy mieli do dyspozycji nie tylko łamy czasopism ogólnokulturalnych i fachowych, ale także sieć galerii, szereg profesjonalnych i amatorskich konkursów oraz przeglądów, a ci najbardziej znani wydawali własne albumy. Aby przekonać się o popularności fotografii w Polsce dość pomyśleć, że w roku 1963 istniało tutaj 45 stowarzyszeń fotograficznych o charakterze ogólnopolskim i lokalnym. Cała Polska fotografowała - od Białogardu po Zieloną Górę! Frank Jensen dotarł - poprzez Towarzystwo Przyjaźni Duńsko-Polskiej - do nestora naszych fotografików, Alojzego Czarneckiego z Torunia; ten z kolei umożliwił mu spotkanie z córką Janiną Gardzielewską, która wybijała się na tym samym polu, a poprzez nią doszło do dalszych kontaktów z Edwardem Hartwigiem, Henrykiem Hermanowiczem oraz z Krystyną Neuman-Gorazdowską. Na więcej profesjonalnych spotkań nie starczyło czasu, choć młody Duńczyk, wyposażony w dobrą Leicę stanowił niewątpliwą atrakcję dla kolegów po fachu. Pamiętajmy, że był to czas ubogi w kontakty z cudzoziemcami. Nic dziwnego, że miesięcznik "Polska" wymyślił dla swoich czytelników konkurs pod tytułem Moje spotkanie z cudzoziemcem.

Jensen wraz z dwojgiem towarzyszy podróżował prywatnym samochodem od Warszawy po Zakopane, zatrzymując się na dłużej w Łowiczu i okolicach, który to region okazał się dla niego najbardziej interesujący. Duński  fotografik poszukiwał autentyku, świadectw zagrożonego i przemijającego życia. Interesował go fotograficzny dokument. Utrwalał tematy, wydarzenia i miejsca, które pod naporem cywilizacji i masowej turystyki odchodziły w przeszłość. Miał już za sobą wieloletnie sesje zdjęciowe, podczas których udało mu się uwiecznić niepowtarzalny klimat francuskiego rejonu Camargue oraz legendarnych miejsc w Wielkiej Brytanii związanych z Rycerzami Okrągłego Stołu.

 Łowicz i jego okolice dawały przykład oryginalnej kultury chłopskiej, jakiej - według Jensena - nie można było spotkać nigdzie indziej. Zachwycił się autentycznością ludzi, daleką od "cepeliowskich" propozycji, jakie promowała - specjalnie dla turystów - oficjalna propaganda. Mieszkańcy tego "endemicznego" regionu żyli swoim własnym czasem: na co dzień i od święta. Jensen fotografował ich w dzień targowy i świąteczny. Fascynowały go zachowania i twarze tych ludzi, którzy zdawali się nie zauważać cudzoziemca podpatrującego ich zza fotoaparatu. Stare kobiety zakutane w chusty oddawały się spokojnym rozmowom, wracały z kościoła, na coś czekały. Także młodzi nigdzie się nie spieszyli, trwając w rytmie już to naturalnego, już to rytualnego następstwa pór dnia, roku i życia. Ludzie na fotografiach Jensena z okolic Łowicza istnieją między codziennością i świętem, pomiędzy profanum i sacrum. Również ich otoczenie zastygłe jest w malowniczej zwyczajności i odświętności zarazem.

Inna atmosfera panowała oczywiście w stolicy, którą Jensen fotografował w porze pogody i deszczu. Znów najbardziej interesują go ludzie. Z reporterską spostrzegawczością podpatruje ich na ulicy, w sklepie, na ławce - w ruchu i chwili odpoczynku. Zachwyca go horyzontalny rytm, jaki tworzą anonimowi ludzie stojący po coś w kolejce lub oczekujący pod parasolami na przystanku. Łowi sekundowe momenty ruchu, gdy zgrabne nogi wchodzą do tramwaju;  gdy przez plac przebiega mała dziewczynka; gdy zażywna pani przed sklepem pokrzepia się kefirem z butelki. Warto porównać wrażenia Franka Jensena z wizyty w naszej stolicy z opinią prominentnego francuskiego krytyka Pierre'a Restany,  który w artykule opublikowanym w tym czasie w paryskim piśmie "La Galerie des Arts", pisał z dyzgustem o koszmarnej urbanistyce Warszawy, pozbawionej jakiegokolwiek modernizującego zamysłu. Jensen uważał zapewne to samo, fotografując w perspektywicznym skrócie cielsko Pałacu Kultury i Nauki oraz urbanistyczny rozgardiasz powstających "nowoczesnych" partii miasta, uchwyconych z pałacowego tarasu. Również warszawska Starówka, którą Restany brutalnie krytykował jako symbol naszego narodowego sentymentalizmu, nie zachwyca gościa z Kopenhagi. Na jego fotografiach wyraźnie widać atrapowy charakter fasad odbudowanej z gruzów stolicy. Nie dało się ukryć - już wtedy - sztuczności tego zamysłu. Życie wnoszą tu ludzie, pełni wigoru, rozbawienia, wielkomiejskiego poloru.

Jest to czas "małej stabilizacji", w którym - po względnym liberalizmie okresu "odwilży" - władza powraca do pozycji siłowych, wymuszanych jednak środkami bardziej zawoalowanymi. Propaganda sączona przez dostępne mass-media sprzyja pozorom normalnego, cywilizowanego życia. Bohaterowie dramatu Tadeusza Różewicza Świadkowie albo nasza mała stabilizacja opisują swoją niepewną sytuację: "Głupota przybiera rozmiary / normalne / nieskończoność jest krótsza / od nogi / Sophii Loren / miłość i nienawiść / zmniejszyły wymagania / biel nie jest już taka biała / taka rażąco biała / czerń nie jest już taka czarna / taka naprawdę czarna / temperatura jest średnia / wiatry umiarkowane / (...) zakłada się nogę na nogę / domy stoją / samochody jeżdżą / panowie mają panie / panie mają futra / futra mają kołnierze / (...) można wstąpić / można wystąpić / można się oburzyć / niezbyt głęboko / można wypić kawę (...)". Tych, którzy mają wątpliwości powinny przekonywać i krzepić reportaże z placów budowy, z zakładów pracy, z naukowych laboratoriów. Władza nie ma już ochoty narzucać socrealizmu ukazami, ale chciałaby, aby skończyć wreszcie z czarną prozą kawiarnianych egzystencjalistów, aby dawać przykłady budujące, witalne, ze szczerego życia wzięte. Bardzo w związku z tym liczy na zawodowych fotografików, na coraz liczniejszych fotografów-amatorów, którzy dysponują medium bezpośrednim - takim, które podobno nie może kłamać, które budzi i zaspakaja głód świata.

Ciekawe, czy Jensen - zachwycając się możliwościami polskiej fotografii - miał świadomość jej dwoistej sytuacji? Rozwój dla rozwoju? Eksperymenty dla eksperymentów? Wolność dla wolności? Tego w PRL-u nie było i być nie mogło. Akurat zetknął się osobiście z tymi fotografikami, którzy zajmowali pozycje mocno estetyzujące, nie angażując się w bezpośrednie przedstawianie rzeczywistości. Gdyby tak spotkał Eustachego Kossakowskiego lub Tadeusza Rolke, zobaczyłby, jak muszą się oni gimnastykować, aby robić fotografie dobre pod względem formalnym i jednocześnie zaangażowane, pasujące do propagandowego projektu miesięcznika "Polska", w którym pracowali i który był wydawany - kuriozalnie - aż w dwóch różniących się wersjach: dla czytelników z jednej i drugiej strony "żelaznej kurtyny".

Jensen będąc w Polsce krótko, nic nie stracił ze świeżości spojrzenia. Badając stykówki z "wypstrykanych" kilkunastu filmów, możemy zobaczyć z jaką bezpośredniością wybierał ludzi, z jaką naturalnością szukał motywów, z jaką swobodą selekcjonował kadry, zostawiając tylko te najcelniejsze. W swoim kraju nie mógł mieć patentu "artysty-plastyka", ale to on uprawiał "fotografię życia", "fotografię totalną", która marzyła się jego współczesnym. 

Anna Baranowa - Kraków, październik 2009